poniedziałek, 23 lipca 2012

Rowery i wodne truskawki.

Follow my blog with Bloglovin
UWAGA: trwa generalny remont strony! Ze zmianami zapoznam Was później, teraz przerywnik w postaci relacji z wyjazdu :)




Od ponad dwóch tygodni jestem czasową emigrantką przebywającą w Holandii. Pokusiłam się o użycie słowa "emigrantka" gdyż to nie pierwszy mój dłuższy pobyt w tym kraju, aktualnie będę tu koczować przez półtora miesiąca, a za 3 lata mam zamiar przeprowadzić się tu na stałe. Ale o tym kiedy indziej ;)

Zdążyłam przywyknąć do holenderskiej "egzotyczności", która powaliła mnie na kolana w grudniu podczas mojego pierwszego pobytu w rodzinnych stronach mego Lubego. Dziwny, rzęrzący język będacy pomieszaniem niemieckiego, francuskiego, angielskiego i Bóg-wie-czego-jeszcze, nieskazitelne drogi, masowy atak rowerów na kluczyk, wiecznie uśmiechnięci ludkowie, no i to wspaniałe Ojro.
Egzotycznie, bo nie polsko. Sam Cyriel zauważył, że Polacy są depresyjnie poważni, z poker fejsem na twarzach, wiecznie niezadowoleni. Muszę przyznać, że nawet zdarza się mu wytykać moje typowo polskie smutanie (a myślałam, że ze mnie jest piękny okaz optymistki :P).


Powolutku dochodzi do mnie, że nie ma się czym zachwycać nadmiernie, z samego tytułu "bo Europa, bo Zachód". Kraj jak kraj... nie gorszy, nie lepszy, inny po prostu.




Głównym problemem, z jakim się spotykam na codzień jako obcokrajowiec to klony. Wszędzie, gdzie nie pójdziesz, klony. O zabudowie tu mowa - osiedla domów bliźniaków, trojaczków, pięcioraczków, okna te same, drzwi te same, układ mieszkań ten sam. Swoją indywidualność możesz zaakcentować awangardowym kolorem zasłon, a raczej powieszeniem jakichkolwiek w oknie: z tego co widzę, Holendrzy raczej nie lubią się z firankami i można pięknie przeskanować wyposażenie mieszkań z ulicy ;)
Przez tą klonowatość za każdym razem, gdy jadę gdzieś z Cyrielem rowerami, gubię się w terenie. Albo nauczę się znaczyć jakoś teren (bez skojarzeń proszę) albo nie ma dla mnie nadziei xD Chodź kilka tras na szczęście zapamiętałam, i sama trafię, jadąc rowerem oczywiście. Na kluczyk. Swoją drogą świetny pomysł, rowery wyposażone są w małe urządzenie, które blokuje tylne koło i jedynie z kluczykiem w "stacyjce" można ruszyć. Gorzej jak się owy kluczyk zgubi gdzieś w akcji, ale to już detal ;P

Inna, ważna dla mnie sprawa: owoce! Nektarynki jedynie 99 eurocent za 500 gram (tu w sklepach cena wszystkiego co na wagę podawana jest dla 500gram, dla mnie zagadka nie do rozwikłania), brzoskwinie i kiwi podobnie. Truskawki natomiast 2 euro za maciupki koszyczek, taki w jakich sprzedaje się w Polsce maliny. I muszę przyznać, że... te wodne kulki tylko wygladem przypominają truskawki. Kwaśne to, wodniste i bez smaku. I drogie.


Noc już głęboka, więc skończę mój wywód i pójdę spać jak to ludzie mają w zwyczaju.